czwartek, 28 sierpnia 2014

Zmartwychwstanie na opak

Od wczoraj "Walizki hipochondryka" w księgarniach. Na okoliczność premiery powieści nie odmówię sobie masochistycznej przyjemności i przywołam słowa Dariusza Nowackiego, które przezornie opatrzył klauzulą żartu: 
No więc zmartwychwstaniesz. Nie na podobieństwo Jezusa, lecz raczej na opak: powstanie z martwych na trzy dni, a potem znowu do grobu.
Mój Boże, mój Boże, czy aby na pewno żartował? A może wieszczył, co żartobliwości przecież nie wyklucza. A może realistycznie zdiagnozował żywot pisarski i nazwał to, co myśli głowa, ale język giętki nie chce wypowiedzieć: wielu jest przecież w Polszcze pisarzy, co swoim jestestwem dowodzą zmartwychwstania a rebours. Wszak nawet ten blog można uznać za nieudolne podtrzymywanie procesów życiowych.
Unoszę więc trumienne wieko, rozprostowuję zdrętwiałe członki. Do soboty istnieję. Po niej Wielki Piątek. 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

"Piach" Agnieszki Wolny-Hamkało, czyli bywam ciarą

Przy szeroko zakrojonych debatach nad żywotnością literatury popularnej, przy rozgorączkowanych dyskusjach o panoramicznej i epickiej sile kryminału, przy analizach prozy środka, niszy i wysokich tonów, raptem, jakby niechcący, jakby zupełnie nie a propos taka fraza:
W witrynie apteki stały manekiny w kołnierzach ordopedycznych. Kupiłam jeden i chodziłam w nim po mieście.
Niby nic, a ciary gotowe i druidyczna mowa przebiega przez człowieka od stóp do głów.
To fragment - uwaga: z pełną premedytacją użyję teraz bardzo oldskulowych słów! - pięknego wiersza. Nosi tytuł "Piach", jego autorką jest Agnieszka Wolny-Hamkało. Utwór dowodzi, że polska proza wciąż pozostaje młodszą i brzydszą, choć bardziej rozwydrzoną siostrą polskiej poezji. Mam nadzieję, że poeci wybaczą nam ich zbyt cichą samotność.
Cały wiersz - tutaj

piątek, 22 sierpnia 2014

Puczel rulez!

Matka
Dziewczyna na huśtawce

Początki mojego zachwytu nad malarstwem Jarosława Puczela są łatwe do ustalenia: 31 stycznia 2013 roku, czwartek, godzina 18.00, olsztyńska Galeria "Sztuka na piętrze". Szedłem na jego wystawę ze zmopsiałą miną wernisażowego kipera, a wyszedłem w zachwycie, w którym tkwię niezmiennie do dzisiaj. Po pas, po szyję, po dziurki w nosie, czemu rzecz jasna nie towarzyszy irytacja, jak przy wcześniejszym poście o ponowoczesności.
To obrazy, które pozostają pod powiekami i gęstnieją w intrygujący powidok. Co tam Sasnal, Bujnowski, Maciejowski - Puczel, on to dopiero maluje "Ładnie". Na moje oko ta twórczość koresponduje jakoś z Hooperem - co powiedziawszy kiedyś w większym gronie, wywołałem cyniczne wzdęcie warg krytyków sztuki współczesnej.
Z typową dla ignoranta swadą rzucam nazwiskami, bo też, gdy pisze się o malarstwie papier jest bardzo cierpliwy i wszystko zniesie. Można by dużo i długo o jego "metafizyce" samotności i codzienności, o dyskretnej, ale intensywnej czułości, o dojmującej, szlachetnej formie pustki, opustoszałym świecie znaków, jakiejś nieprawdopodobnej formie skupienia, sprawiającej, że chwila staje się rozkwitającą opowieścią.
Wiadomość dla snobów olsztyńskich, warmińskich i mazurskich, którzy mają jeszcze trochę wolnego miejsca na ścianie nad telewizorem: to "nasz" człowiek w galeriach Miami, Salzburga, Berlina. Kto zna malarstwo Puczela, ten wie, że swoim zachwytem wwożę drzewo do lasu, niczym egzaltowany pracownik tartaku, kto nie zna - przekierowuję na stronę artysty: tutaj
Untitled (Girl in blue)
Egzamin

środa, 20 sierpnia 2014

Syzyf była kobietą (z cyklu: czepiam się)

Jesteśmy zanurzeni w ponowoczesności po pas, po szyję, po dziurki w nosie. Kultura niepamięci powiększa swoje posiadanie, powodując błyskawiczne "zużywanie się nowości". Ale można też powiedzieć, że równie błyskawicznie zużywa się dyskurs. W kontekście literatury "kobiecej" (uwaga: pojęciowa mina!) oznacza to tyle tylko i aż, że pewna narracja osiąga swój maksymalny poziom (chciałoby się powiedzieć: punkt krytyczny), po czym stacza się niczym głaz Syzyfa. Do takich tyleż przenikliwych, co mętnych wniosków dochodzę czytając wywiad z Katarzyną Tubylewicz w Newsweeku. Autorka "Rówieśniczek", skądinąd słusznie, opowiada m.in. o nadobecności męskich bohaterów, o mało zniuansowanych i przedmiotowo kreślonych postaciach kobiecych, o problemach z dostrzeżeniem przez krytykę "książek o kobietach". A ja mam wrażenie jakiegoś dojmującego deja vu (w filmie "Matrix" był to znamienny dowód błędu systemu). Czy literatura nie przepracowała tego (inna sprawa, czy skutecznie) w latach dziewięćdziesiątych? Czy lata dziewięćdziesiąte z ich książkowym dorobkiem i dyskusjami są dzisiaj jakimś realnym kapitałem, z którego można korzystać, o którym należałoby pamiętać? Wtedy przecież nastąpił boom prozatorski kobiet (faceci uciekli w poezję), o kształcie polskiej literatury w znaczniej mierze decydowały: Ozyryszyn, Tokarczuk, Gretkowska, Filipiak, Goerke, Saramonowicz, Tulli. Wtedy też pojawiały się pierwsze, założycielskie teksty Płakwicz, Walczewskiej, Limanowskiej, Rosner. Pamiętam dokładnie, jak Jerzy Sosnowski próbował zneutralizować ładunek emancypacyjny tamtej prozy, stwierdzając, że "każdy był małą dziewczynką", ale nadział się na ripostę Kingi Dunin, że owszem, on mógł sobie być, ale li tylko "małym chłopcem". Słowa Dunin podkreślały indywidualne, kobiece doświadczenie oraz przechwytywanie języka. 
Odnoszę wrażenie, że literatura popularna rozgrzesza nas (i samą siebie) z grzechu niepamięci. Chyba że Tubylewicz sugeruje coś innego: oto dzisiaj, dwadzieścia lat po "Absolutnej amnezji" wkracza do literatury popularnej duch emancypacji i zaczyna coraz skuteczniej podważać "stereotypowe i konserwatywne obrazy kobiet".

niedziela, 17 sierpnia 2014

Wojna już Panie a ja nie mam mąki

Profanuję w tytule frazę Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Bo też ten i ów, ta i owa, przebąkują żartem, że piwnicę trzeba przygotować i wysprzątać, mąkę, cukier kupić, zapas wody zrobić. Może nawet ksywkę konspiracyjną wymyślić, rodzinę wysłać w głąb Polski pod pozorem resztek sierpnia i wakacji. Dobry żart, wojny wart. Zwłaszcza jeśli żyje się 80 km od granicy z Rosją. Zwłaszcza, jeśli moja ojczyzna centralna urządza pokaz siły z czołgami, samolotami, pręży muskuł i mentalne wąsy. Retoryczna brednia powtórzona tysiąc razy staje się mądrością. I tak jest z rzymską: Si vis pacem, para bellum (jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny). Można ją tłumaczyć cyniczniej: wyciągaj dłoń na znak pokoju, jeśli w drugiej trzymasz nóż.
Gorąco solidaryzuję się z Ukraińcami, życzę im wolności. Są pozostawieni sami sobie z pragnieniem niepodległego kraju wobec imperialnych rojeń sąsiada. Ale też nie wiem, co począć z Rosjanami, których znam i spotykam w swoim mieście.
Nie dalej, jak wczoraj spacerowałem (Gombrowiczem) po alei lipowej, gdy wtem zza Łukoilu wylazł Rosjanin. Przystanęliśmy i spojrzeliśmy sobie oko w oko. Jego rosyjskość zaskoczyła do tego stopnia mą polskość - ten moment, w którym spojrzenia nasze się spotkały był tak napięty - że stropiłem się jako Polak, to jest w moim narodowym gatunku. Uczucie dziwnie i bodaj po raz pierwszy przeze mnie doznane - ten grymas polski wobec Rosjanina. Pozwoliłem, żeby on spojrzał na mnie i zobaczył mnie - to nas zrównało - wskutek tego stałem się także Rosjaninem - ale dziwnym, powiedziałbym nawet, niedozwolonym. Poszedłem dalej, podejmując przerwany spacer, ale poczułem się nieswojo... w rosyjskości, która osaczała mnie zewsząd...

piątek, 15 sierpnia 2014

21 stanów skupienia - Auster

Z "Dziennika zimowego" Paula Austera wynotowuję trzy "patenty" godne pamięci. 
Po pierwsze: rewelacyjny początek. Wprowadzający w autobiografię pisarza akapit mówi wszystko, sygnalizuje i puentuje zarazem resztę książki:
Jesteś przekonany, że to nie może cię spotkać, że jesteś jedyny na świecie, którego to nigdy nie spotka, a potem wszystko po kolei spotyka właśnie ciebie, w ten sam sposób, w jaki spotyka wszystkich dokoła.
No i pozamiatane, nieprawdaż?
Po drugie: ciało jako mapa autobiografii. Blizny i rany, powstałe i odkryte defekty jako narracyjne wątki odsyłające do konkretnych zdarzeń, miejsc, osób. Może moja pięta, moja dziurka w nosie mówi o mnie więcej, niż niejedna spowiedź. Autobiografia jest również głosem ciała.
Po trzecie: Auster przywołuje dwadzieścia jeden stałych adresów zamieszkania. To wyrazista, mocna forma autobiografii - poprzez miejsca, ulice, pokoje, kuchnie, schody i okna, poprzez "dom" który jest zmienny, ruchomy, "przeprowadzkowy", w którym odbiją się światy zewnętrzne (epoki, ludzie, historia, polityka). Wynik dwudziestu przeprowadzek Auster osiągnął w wieku 46 lat, by osiąść na dobre na Brooklynie. Podliczyłem i ja. W wieku 42 lat wyszło mi osiem adresów zamieszkania. Osiem, z czego tylko jeden, dosłownie: j e d e n odnosił się do przeprowadzki z jednej miejscowości do drugiej, pozostałe siedem odbyło się w obrębie jednego miasta. Oczywiście w takich sytuacjach przywołuje się ten oklepany i "zamordowany" przykład Kanta i jego Królewca, jakby nie można było odwołać się do milionowej rzeszy Kowalskich i Nowaków, którym życie spełzło na widoku jednego podwórka. Akurat pod naszą szerokością geograficzną  to znak, że dawno nie było wojny, i że bieda oswojona na tyle, by nie uciekać do Anglii.
Zapamiętać: autobiograficzny sprawdzian - znaki na ciele i adresy zamieszkania.

środa, 13 sierpnia 2014

Scena Margines - Pelević, Aleksijewicz, Kerouac

Od 1 sierpnia związałem się ze Sceną Margines olsztyńskiego Jaracza jeszcze mocniej niż dotychczas. "Klepnęliśmy" plan repertuaru na najbliższy sezon (o imprezach literackich i okołoteatralnych wspomnę później). Pojawiły się trzy nazwiska: Pelević, Aleksijewicz, Kerouac. Jakby nie patrzeć, literatura górą, bo z trójki autorów, jedynie Pelević ściśle związana z teatrem. To dość znamienna proporcja, przeglądając kolejne numeru "Dialogu" dochodzi się do wniosku, że najnowsza dramaturgia polska w lekkim regresie. Walczak, Pałyga, Wojcieszek, a i Bogacz, Bizio, Paczocha to już "okrzepnięci" panowie. Marką od lat wciąż jest Małgorzata Sikorska-Miszczuk, niezwykle ciekawym, choć mało "obecnym", transferem z literatury do teatru - Zyta Rudzka. 
Na pierwszy ogień pójdzie Maja Pelević i jej "Skórka pomarańczowa" - skrzyżowanie Gretkowskiej z Filipiak, co chyba powinno wystarczyć za rekomendację. To rozpisana na kilka wariantów opowieść o kobiecie, jej straceńczych próbach wpisania się w istniejące modele społeczne. Chwilami Serbka jedzie po bandzie: wulgarnie, dosłownie, pretensjonalnie nawet, ale to dobrze. Warto przypomnieć sobie temperaturę emocji i dyskusji, jakie towarzyszyły "kwestii kobiecej" w Polsce lat dziewięćdziesiątych. Dzisiaj staliśmy się za bardzo blaze.
Później "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Aleksijewicz - dzieło wybitne, żeby nie powiedzieć genialne. Ciekaw jestem, jak poradzi sobie z nim młody reżyser Krzysztof Popiołek. Na koniec sezonu - klasyk: "W drodze" Kerouaca, którego realizacji podjął się Łukasz Zaleski, również młody rocznik.
Gender, wojna, kontrkultura - chyba dość aktualna lista spraw zawłaszczonych przez agresywne dyskursy.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

"Walizki hipochondryka"


To potwierdzona wiadomość: 27 sierpnia trafią do księgarń "Walizki hipochondryka" - moja najnowsza powieść, o której przez najbliższe miesiące będę pewnie mówił, że najbliższa autorowi. Książka ukazuje się nakładem wydawnictwa Znak, autorką szaty graficznej jest Marianna Sztyma.
Eliza Szybowicz o powieści:
Emil Śledziennik – mistrz hipochondrii i barokowej metafory – zostaje zdegradowany do roli pacjenta w szpitalu zwanym Polską. Na diecie z dożylnego ketonalu i wspomnień snuje groteskowy monolog o upokorzeniu i miłości, bólu i zbawczej anestezji, dostosowaniu i rewolcie. Gada, roi, kocha, a smutna podróż w jedną stronę staje się galopadą w wielu kierunkach. NFZ powinien to refundować!
Ja mogę dodać zdanie, które znalazło się w opisie książki: Błogosławiony niech będzie dżin uwolniony z ampułki! I jeszcze jedno: To powieść dla prawdziwych twardzieli o słabych nerwach, którzy banał egzystencji traktują jako jedną z najwyższych form okrucieństwa.
Więcej informacji o książce na stronie Znaku: tutaj.

niedziela, 10 sierpnia 2014

A kto umarł, ten nie żyje - lament autora (inwokacja bloga)

Zawsze obiecywałem sobie, że kiedy umrę, założę bloga. Bo dusza pisząca, pałętająca się po zaświatach - tak kombinowałem - też chce dać czasem świadectwo swojego istnienia. No i stało się, jestem po widmowej stronie lustra. Wszystko za sprawą uśmiercenia, jakie zgotowali mi w Wyborczej (i kilku innym autorom) Dunin-Wąsowicz i Świąder. Media potrafią uśmiercić skutecznie. Choćbym niczym kot miał siedem żyć i więcej, choćbym nie wiem jak się naprężał, napinał, wytężał, umarłem w butach lub bez. Umarły bloga się chwyta. Tyle pretekstowość posta. Małostkowa, ale i jakże perwersyjna, bo wkraczam w świat, który dotychczas traktowałem jako formę iluzji słowa.
Uśmiecham się ironicznie pod przysłowiowym wąsem: ecce blogger! Może starczy mi cierpliwości na kilka narcystycznych postów, może powstanie coś więcej.