wtorek, 4 sierpnia 2015

Festiwal Dwa Brzegi, "Walizki hipochondryka" i "Niesfilmowani"

W ramach imprez towarzyszących Festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym odbywa się cykl literacki "Niesfilmowani". To spotkania - prowadzone przez Darka Foksa - z pisarzami, których książki prowokują pytania o możliwość filmowej adaptacji. W pierwszej odsłonie cyklu wystąpiła Justyna Bargielska, akcentując "nieprzetłumaczalność" swojej twórczości. Dzisiaj, a raczej wczoraj, zważywszy na godzinę blogowego wpisu, pojawił się showman Janusz Rudnicki. Gośćmi kolejnych spotkań będą: Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Artur Liskowacki, Andrzej Muszyński. Last, but - I hope - not least, 7 sierpnia, w piątek, o godzinie 16:30, w Gmachu Głównym Muzeum Nadwiślańskiego, mam wystąpić JA (jadąc Gombrem). Zapraszam wszystkich, którzy przypadkiem lub całkiem świadomie będą akurat w Kazimierzu Dolnym. Przyjadę do Kazimierza wysłużoną Toyotą, nowego Mercedesa zostawiam w garażu. Lansuję się nim wyłącznie na postpegeerowskich rubieżach Warmii i Mazur, żeby wkurwiać tubylców.
I tu potrzebny przypis: moja styczność ze środowiskiem filmowym sprowadza się do dwóch przygód. Pierwsza, niestety, totalnie pijacka i gettowa wiąże się ze słynnym swego czasu spotkaniem pisarzy i filmowców nad Zalewem Zegrzyńskim. Poza odratowaniem przed utonięciem Dunina-Wąsowicza przez Daniela Odiję, poza bardzo sensownymi i niezwykle otwartymi Joanną Kos-Krauze i Arkiem Jakubikiem, niewiele można wspominać. Pamiętam dwór reżyserskich sweterków wokół pani Odorowicz i nasze - literatów - rachunki, ile tomów poezji i prozy można by wydać za tę integracyjną bibę. Druga przygoda: ekspert PISF-u w komisji od treatmentów, razem z Juliuszem Machulskim i  Iloną Łepkowską. O ile Juliusz Machulski okazał się twórcą pełną gębą, wychwytującym najdrobniejsze sensy i skłonnym do artystycznych odpałów, o tyle pani Łepkowska, udowodniła mi, gdzie leży, a gdzie nie, kasa w filmowo-telewizyjnym showbiznesie (co przyjmowałem i przyjmuję do dzisiaj za wymowną formę mainstreamowego obciachu).
Pierwsza przygoda, chyba ważniejsza, bardziej wymowna: dotyczy filmowców, ale i ludzi teatru, z którymi w ostatnich latach jestem związany. Uznają oni język - uogólniam, wiem - za poboczne, wtórne "pyknięcie", nad którym całkowicie panują. Nie mają żadnych oporów, żeby adaptacyjnie poprawiać Dostojewskiego, Sofoklesa, Kafkę i innych. Pisarze są im niepotrzebni. No, chyba że mówimy o Głowackim, Pilchu, ewentualnie o Masłowskiej. Żyjemy w czasach, w których wszyscy znają się na literaturze, włącznie z Kingą Rusin. Utopia spełniona. Powinniśmy być popkulturowo spełnieni.