piątek, 5 lutego 2016

Plankton, Hitler i inne

Jako atom, poruszający się w blogosferze kapryśną wolą mocy (ta wola okrywa mnie wielką hańbą w oczach Schopenhauera), mocno zwolniłem ostatnio na orbicie swojej pseudo-blogerki z czterech pozasieciowych względów. 
Po pierwsze: powieść o roboczym tytule "Plankton". W intencji ma być futurologią chrześcijańsko-popkulturową, rozgrywająca się w XXII wieku, sto lat po świętej krucjacie przeciwko odmieńcom. Główny bohater: 120-letni franciszkanin i dodatkowo ojciec kilkuletniej córeczki. Intencja - intencją, jednak to język niczym czort karty rozdaje. Prognozy pogody wydają się przy tym pewniejsze. Ale jak autor pisze, to nie istnieje - banał. Zjawisko po wielekroć zbadane w historii literatury i zwieńczone doktoratami. Jeśli autor istnieje, to w wegetatywnym powidoku świata przedstawionego, zwanego życiem, krzątactwem lub małym realizmem. Biologia i metabolizm na poziomie elementarnych oznak życiowych. 
Po drugie: najnowsza premiera na Scenie Margines, której jakoś tam towarzyszę w roli etatowego miłośnika teatru. 6 lutego zostanie zaprezentowany spektakl "On wrócił" na podstawie powieści Timura Vermesa, w reżyserii Piotra Ratajczaka. W roli głównej wystąpi Milena Gauer. Na tę okoliczność aktorka pokusiła się o nader intrygujące zdanie: kobieta, aby dostąpić zaszczytu pierwszoplanowej postaci, musi zagrać przynajmniej Hitlera. Bagatela! I tak jest w jej przypadku. To nie gender, to raczej przypadłość polskiego teatru. Już podniosło się konserwatywne larum, że przedstawienie ma wydźwięk skrajnie polityczny i jątrzący w tak nader delikatnych, jak obecne, czasach. Patrząc, co się wokół wyrabia, mogę powiedzieć za Timothym Snyderem: niewykluczone, że po Hitlerze zmieniliśmy się mniej, niż sądzimy. To widać, widać jak na dłoni, gdy kanclerza III Rzeszy potraktować jako toksynę, niewyrażane, choć wyczuwalne tabu, wreszcie - pasożyta lęków, którego tuczymy własną agresją. W tę demoniczną, groteskowej ikoną projektujemy stłumione żądze i odruchy przemocy. Rozumiem, że "kulturowa wojna światów" rozpala umysły i kukły. Tylko kukły i aż umysły. Kwestią czasu jest... e, tam, stawiam kropkę.
Po trzecie: gdy tylko wychylam nosa z powieści, niepokoi i dezorientuje mnie pytanie, którym zewsząd i na oślep dźgają patrioci, ci świątobliwi rasowo i analfabetycznie czyści rodacy: czy ja obcy czy swój? Czy ja oby na pewno przeżyłem tutaj swoje czterdzieści trzy lata, czy może jestem przybyszem-intruzem z innego kraju? Czy ja kret-odmieniec, ryjący zdradzieckie korytarze, czy jednak ktoś jak najbardziej stąd, od stóp do głów, który ma prawo definiować życie i wolność po swojemu, lecz tylko pod tym warunkiem, że nie zapomina o wolności istnienia innych ludzi. I tym bardziej jestem człowiekiem, gdy dopuszczam możliwość, że ich definicje nie muszą mieścić się w granicach znanej na pamięć i opornej jak dogmat polskości.
Po czwarte: Robert Listwan, jego obrazy. Po obejrzeniu, trawię je sobie pod powiekami. Facet ma w sobie pustoszący rozmach. Albo artystowska fanaberia, albo zamuflowany, toczący go robak. Listwan karmi się popkulturą, by zaraz w nagłym geście ją zwymiotować. Zwymiotować, i miotać się. Zamazywać, przekreślać i wciąż się miotać.
Mówiąc o powieści i patriotach jestem gołosłowny, choć tylko pozornie. Odnośnie "On wrócił" i pracach Listwana dwa zdjęcia dla lepszego pojęcia niż słowa:
"On wrócił", reż Piotr Ratajczak, fot. Tomasz Waszczuk 













Autor: Robert Listwan