wtorek, 11 października 2016

Mistrz Wajda pisze list do nieopierzonego pisarza


Wczoraj był dzień szczególny - odszedł Andrzej Wajda i tu można przywołać wszelkie hiperbolizacje, że wielki, że genialny, że mistrz kina, ostatni Romantyk, który plemienne kody uczynił zrozumiałymi pod każdą szerokością geograficzną. Gazety prześcigają się w okolicznościowych funeraliach, internet składa wotywny hołd Twórcy.
Dość powściągliwie podchodzę do tego typu praktyk, bo w naszym kraju rządzi zasada post factum: większość nadstawia ucha, gdy artysta odchodzi, jakby śmierć była ostateczną pieczęcią jego wybitności. A i w takiej chwili znajdzie się prawdziwy Polak z garścią błota w pięści i z pianą na ustach.
Tkwiłbym w swej powściągliwości aż do ścichnięcia czarnych laudacji, gdybym nie przypomniał sobie drobnego zdarzenia sprzed trzynastu lat. Dzisiaj ma wagę wzruszającego wspomnienia. Myślę, że warto je przywołać. 
Był rok 2003, wydałem "Czwarte niebo" - drugą (po "Prababce") książkę, uznawaną z perspektywy ogólnopolskiej recepcji za pierwsze, tak istotne i ważne zaistnienie w literackim świecie. Nie pamiętam już za czyim to podszeptem (znając siebie, sam bym na to nie wpadł), wysłałem egzemplarz powieści do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzej Wajdy. Wysłałem, ot tak, bez szczególnych emocji (bo gdzie Rzym, gdzie Krym?), na ogólny adres sekretariatu, czyli na Berdyczów i na zasadzie: a nuż, widelec. Mówiąc szczerze: bezczelnie i na ślepo. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Książkę wydałem w październiku, a list zwrotny został napisany 7 listopada.
To wymowny szczegół, bo list napisał sam... Andrzej Wajda. W pierwszej chwili zdębiałem, spodziewając się raczej zdawkowego responsu od kogokolwiek ze Szkoły i faksymilki.
Reżyser wspomina w liście, że książka znajduje się już w bibliotecznych zbiorach Szkoły, że powieść przeczytał, lecz - tu wyczułem delikatną nutę - "nie wie, czy jest materiałem na film, ale literatura nie ma takich obowiązków." Zaznacza dalej, że bliskie mu zbliżenie literatury do kina, i że on sam chciałby wypełnić lukę po dawnych Zespołach Filmowych. "Proszę nas zatem odwiedzić, umawiając się wcześniej z sekretariatem. Mocno ściskam dłoń" - zakończył list.
Później był jeszcze jeden mglisty telefon ze Szkoły "podtrzymujący kontakt", jednak z wizyty nic nie wyszło. Mniemam, że albo przez moją - żenującą, przyznaję po latach - niefrasobliwość (tak wiele się w owych czasach działo, kto to pamięta, wie o czym piszę, a film w kontekście literatury był dla mnie dość odległą bajką) albo przez przeświadczenie, że odpowiedź Mistrza to wyłącznie kurtuazyjny ukłon, na który nie powinienem reagować natrętnym ciągiem dalszym. Przecież Mistrz nie wiedział, czy w "Czwartym niebie" tkwi filmowy potencjał. (Można założyć, że jeśli Mistrzowie nie wiedzą, to tam go po prostu nie ma). Choć kto wie, może gdybym pojechał - zamiast w powieściach - tonąłbym w treatmentach i składał filmowe dialogi, byłbym już lwem serialowych bon motów albo pustelniczym twórcą kolejnej nowej fali frustracji w polskim kinie? Wszystko mogłoby się inaczej potoczyć. Tak czy siak, Mistrz Andrzej Wajda nie nakręcił "Czwartego nieba" z pełną świadomością - nie każdy debiutant może pochwalić się takim... wyróżnieniem!
Istotne jest jednak co innego: sam gest, który chyba coś dopowiada do wielu słów, które wypowiedziano na pożegnanie Mistrza. Oto geniusz polskiego kina, już wtedy laureat Oscara, odpowiada młodemu, chmurnemu gołowąsowi literackiemu, co to sam jeszcze nie do końca wie, czego chce, dokąd zmierza i jak się nazywa. Odpowiada własnoręcznie pisanym listem. Niby drobna rzecz, a bardzo wymowna, i nie chcę wnikać, czy kurtuazyjna. Kto zakrzyknie: "bez przesady, wielkie mi halo!". Dla mnie, w dniu Jego odejścia, to "halo" ma dużą siłę. Przecież równie dobrze mógł odpowiedzieć "sekretariat", jakiś "asystent", "ktoś" z administracji Szkoły. Czasy takie i takie międzyludzkie relacje, że człowiek docenia bezpośrednią reakcję (po czasie?). Dzisiaj, zwłaszcza dzisiaj wspominam ten gest z sentymentem.
List wygrzebałem z pożółkłych, starych papierzysk, gdzie ślady czcionek i atramentów zacierają się szybciej niż ludzka pamięć. Wygrzebałem po trzynastu latach. Mam nadzieję, że nieczytelność foty zachowa elementarną dyskrecję (wszak to nasza korespondencja niepodjętej "współpracy" - sic!), a jednocześnie pragnę, żeby była dowodem uważności Reżysera na innych, na świat. Uważności na młodych twórców, choćby dopiero co wyskoczyli z pampersów. A ja za lat dwadzieścia, jeśli dożyję, będę mógł rozsiąść się w fotelu, by konfabulować wnukom: "do kroćset, pędraki, i jam korespondował z Mistrzem, będąc młokosem! A było to tak, słuchajcie: otóż wysłałem swoją powieść..." Nie wykluczam, że geriatryczna swada doprowadzi mnie do płomiennego wątku, jak to razem siadamy z Mistrzem nad scenariuszem.
Nigdy nie poznałem Andrzeja Wajdy inaczej niż tylko poprzez Jego dzieła. No i poprzez tę drobinę, która sprawia, że omiatając wzrokiem kolejny raz zamaszyste wersy, uśmiecham się i myślę ciepło o tym wielkim Artyście. To moja klepsydra.