piątek, 24 października 2014

Prawda czasu, prawda ekranu (tematu)

Skrzydlaty frazes przypomina, że pisarz pisze jedną, wciąż tę samą książkę. I tak jak są bohaterowie drugiego planu, tak są mistrzowie jednego tematu. Temat - inicjalnie i pre-tekstowo powzięty, zaczerpnięty zazwyczaj z rzeczywistości - z książki na książkę zaczyna wytwarzać własny świat, odchodzi od swoich pierwotnych źródeł i staje się pisarską obsesją. Przykłady można by mnożyć. Jest Olga Tokarczuk i jej peregrynacje do źródeł mitu (od "Podróży ludzi księgi", przez "Prawiek", "Annę Inn", po "Księgi jakubowe"), jest Andrzej Stasiuk i jego marginesy, liszaje europejskiej kultury (tu cała twórczość praktycznie), jest też Michał Witkowski z "Lubiewem", wokół którego orbitują pozostałe książki autora.
Wspominam o tym w kontekście Festiwalu "Demoludy". Po wczorajszym czytaniu sztuki "Mój syn chodzi tylko trochę wolniej" autor, Iwor Martinić, wyznał, że interesuje go przede wszystkim temat tradycyjnej rodziny, blisko dziesięć sztuk jej poświęcił. Z sali padło przewrotne pytanie: skoro tak, to jak długo będzie pisał? (w domyśle: jak długo będzie istniał jego temat). Pisarz odpowiedział, że chorwackie społeczeństwo jest bardzo konserwatywne i niedawno opowiedziało się w referendum za podtrzymywaniem tradycyjnego, heteronormatywnego modelu. Pomyślałem sobie, że to i tak bez znaczenia. Jeśli temat Martinicia by zniknął, autor zawsze będzie mógł podjąć strategię Prousta i pisać o tym, czego nie ma, co stracił. 
W literaturze tematy nie znikają. Obsesja jest strategią ocalającą i - paradoksalnie - może w pewnym momencie zacząć chronić temat przed zmieniającą się rzeczywistością i wytwarzać własną.
Czytam to i myślę sobie: ot, wymyślił - stary kontynent, który nazwał Ameryką.

środa, 15 października 2014

Dzieje się po prostu

W sobotę: II Festiwal do Czytania, wernisaż wystawy Jarosława Puczela oraz polska prapremiera "Skórki pomarańczowej" na Scenie Margines. W wahadłowym ruchu między pisarzem a kaowcem, twórcą a tworzywem, zapraszam na jedno, i drugie, i trzecie. Da się, warto, koniecznie. Raz - że Festiwal to odprysk po plajcie dawnego zagłębia prozy, dwa - że Puczel to gigantyczna postać w - nie tylko polskim - malarstwie, trzy - że Maja Pelević i jej "Skórka", przefiltrowana przez reżyserkę Warsicką, brzmi jak Filipiak w dobie feministycznego regresu.



środa, 8 października 2014

Roczniki siedemdziesiąte źle obecne (w mediach)

Czy ktoś jeszcze pamięta tę generacyjną kategorię, wymiennie stosowaną z "tekstylnymi" za sprawą antologii "Ha!artu"?  Zdaje się, że minęły wieki od założycielskiego festiwalu w krakowskim "Żaczku". Jak kto z pokoleniowymi łatkami bywa - wietrzeją. Pozostają nazwiska - te najbardziej twórcze albo najbardziej uparte, by pozostać. (Zawsze przemyśliwałem nad pogłębionym studium, które zbadałoby zależność między pisaniem a socjoliteracką determinacją pisania.)
Pozostają nazwiska, powtórzę: najbardziej twórcze, najbardziej uparte albo zarówno i takie, i takie. No i z grubsza, nazwiska mojego pokolenia - mówiąc bardzo oględnie - nie mają dobrej prasy. Czy to przypadek, że medialne przygody, ciążące ku katastrofie, dotyczą twórców z jednego generacyjnego podwórka? Dawne roczniki siedemdziesiąte nie radzą sobie z medialną kreacją, raz za razem przegrywają wizerunkową grę. Jako pokolenie przejściowe, między - mówiąc z grubsza - formacją brulionu, a pokoleniem Masłowskiej, nie potrafią znaleźć odpowiedniej miary i pożądanego dystansu, przyjmując coraz częściej formy karykaturalne. Czuję się zwolniony z podawania konkretnych nazwisk. Raz, że są wśród nich autorzy, których cenię, dwa - lepiej zamilknąć nad medialnymi samobójstwami innych oraz ich "modernistyczną" naturą.
Najgorsze jest to, przepraszam za patosik, że literatura schodzi na dalszy plan. Literatura jako przestrzeń wartości i sensów, jako akuszerka idei i zamachu na rzeczywistość. Trwa wycieranie nią sobie gęby, byleby uzasadnić krzykliwą obecność. Presja sukcesu i bycia słyszalnym jest pustosząca.