piątek, 18 marca 2016

Księga pasztetów czyli o czym zapomniała literatura

Na okoliczność Czytanek Marginesu, które w najbliższy poniedziałek, 21 marca, odbędą się w Teatrze Jaracza, przeglądam kolejny już raz "Księgę pasztetów" Nataszy Goerke. Jej scenicznej adaptacji - iście karkołomnego gestu - podjęła się młoda reżyserka Judyta Berłowska. 
Czytam, smakuję frazy, obwąchuję sensy książki wydanej w 1997 roku, czyli - jakby nie liczyć  - prawie dwadzieścia lat temu. I pojawia się przygnębiająca myśl, że nikt już tak dzisiaj nie pisze. Z szaleńczą dezynwolturą, z jawną kpiną i ostentacją dla łopatologicznych przyczyn i skutków, z samobójczo radosnym uwalnianiem formy z pęt i kagańców formatowanej narracji. Piękna afabulacja, cudowny grymas języka, który wyrastając ponad opowieść, jednocześnie prowadzi ją raz na manowce, raz prosto do instynktownie wyczuwalnej puenty. Goerke jest tekstualnym odbiciem mitologizującej Tulli. Dzisiaj pisarze w swej masie - przepraszam za krzywdzące co poniektórych, iście publicystyczne uogólnienie - wywiesili białą flagę z napisem "przezroczystość". Przezroczystość języka przede wszystkim. W "Księdze pasztetów" tymczasem jest on autonomicznym bytem, a nie cynicznie usłużnym kelnerem podsuwającym czytelnikowi kolejne dania opowieści, tak aby każdy mógł ją wchłonąć, przetrwać, wydalić. Goerke jest ciężkostrawna, Goerke to zgaga. Jest piękną toksyną języka, który stawia opór i tym samym dowodzi, że literatura nie jest od zaspokajania gustów. Literatura to język rozbijający skamielinę przeświadczeń i przyzwyczajeń. To podróż wbrew przeświadczeniom, na przekór przyzwyczajeniom. Bo czytam "a", spodziewając się "b", ale lektura wyrzuca mnie na koniec alfabetu, bym zaraz klapnął przy "r" albo "s". W tej przestrzeni mnożą się obrazy, pączkują konteksty, perwersja języka staje się okiem ślepca, który nagle, nie dość, że zaczyna widzieć, to widzi inaczej, niż się spodziewał. 
Dzisiaj już nikt tak nie pisze, ale dzięki Goerke wierzę, że można, a nawet trzeba tak pisać. Choćby po to, żeby dać odpór faryzeuszom przezroczystej formy, żeby być świadomym Don Kichotem, rzucającym się z mieczem języka na, niestety nie urojone, lecz bardzo konkretne wiatraki. Są artefaktami fabuły, która sama dla siebie stała się przyczyną i skutkiem. "Księga pasztetów" to zapis zdrady post factum, jakiej dopuszczają się twórcy w imię cynicznie kodowanej "czytalności".