środa, 26 listopada 2014

Gotham City i Joker z Wielbarka

Proszę sobie tylko wyobrazić: Olsztyn jako Gotham City.
Gotham City opanowywane jest przez Jokera i jego świtę. Joker to oczywiście Czesław Jerzy Małkowski. Wszystko się zgadza: i uśmiech spod filuternie zastygłych rzęs, który spływa do lekko zaciśniętych ust, i uniżona uprzejmość, i serdeczność cięta z jednego kawałka drewna... aż ciarki przechodzą po plecach. Olsztyńską wersję Jokera można łyżkami jeść.
Joker jest wszędzie. Można go spotkać na meczu Stomilu Gotham, na Starym Mieście, w autobusie, przed drzwiami gothamowskiej biblioteki publicznej. Dobroć Jokera, jego gołym okiem widoczna niewinność gęstnieją w listopadowym powietrzu, ścinają jeziorne brzegi pierwszą tafelką lodu, a błyski fleszów tworzą zimnogniste aureole nad ufryzowanym starannie delfinem ludu. Chyba tylko przez wrodzoną skromność Joker nie porusza się po Olsztynie na osiołku.
Większość mieszkańców cierpi na radosną amnezję, hołubiąc w sobie myśl o dobrym Jokerze, który - jak nikt inny - ukochał Gotham, i dzięki któremu Łyna była rzeką mlekiem i miodem płynącą. (Wiele lat później socjologowie nazwą tę amnezję Ketmanem prowincji.) Pozostali udają, że nic się nie dzieje, nieliczni protestują, układając listy otwarte. Listy mają moc testamentów, a już na pewno: biletów podróżnych w jedną stronę. Bo Gotham jest tak naprawdę miastem prywatnym - Jokera i jemu podobnych: bonzów, macherów, partyjnych geniuszy, powiatowych cwaniaczków od władzy symbolicznej i realnej. Oni nigdy się nie zmieniają, zmieniają się tylko ich garnitury. Suki, te suki, które kiedyś dawały, wpadają teraz w pusty lament, który niesie się po ratuszowych korytarzach i płoszy gołębie gruchające na wieży. Zamiast lamentować, suki powinny głowy posypać popiołem. Był czas, kiedy Joker ofiarowywał im swoją wspaniałomyślną "clintonową" słabość, lecz one nie umiały w niej dostrzec łaski, jaką tylko prawdziwy facet z krwi i lędźwi może obdarzyć kobietę. Powinny czuć się wyróżnione, a nie - na miłość Boską! - upokorzone. 
Gotham wybudowane jest z nędzy, podrzędności i kompleksów. Karmi się snami, które nie są nawet snami jego mieszkańców. Joker i jemu podobni kreatorzy stadnej wyobraźni pragną, aby ten stan trwał jak najdłużej - on gwarantuje im całkowitą bezkarność.
I tak jak trzech poetów Marcinów, w słynnym onegdaj brulionowym wierszu, wyznawało: "a za oknem ni chuja idei", tak mnie nie pozostaje nic innego, tylko napisać: "a za oknem ni chuja Batmana". Panuje grobowa cisza, w której ostatni liść opada z chrzęstem owadziego odwłoku. Znikąd świstu batmańskich skrzydeł, próżno szukać postaci w czarnym trykocie nietoperzowego zbawcy.
Gotham jest dla mnie kategorią mentalną. Pojawia się w chwili, gdy chcąc nazwać przyzwoitość, etos, moralność, wzruszamy ramionami i odwołujemy się do litery prawa, paragrafów, wyroków sądu. Słabiutki, tchórzliwy, ale też cyniczny wybieg. Tym samym zło nie istnieje poza salą sądową, poza nią jest nie nazwane. Przyjmuje postać wyłącznie prawnego casusu, wydanego na pastwę kapryśnej, nieobliczalnej gry między prokuratorami i adwokatami.
Można to uznać za przejaw niekonsekwencji z mojej strony, ale nie odmawiam Jokerowi niewinności, nie chcę skazywać go na infamię, daleki też jestem od jakobińskich myśli. Skoro chce Joker żyć i pracować dla dobra miasta, niech żyje i pracuje, choćby w wolontariacie, w jakieś organizacji społecznej. Obawiam się jednak, że Joker daleki jest od takich poświęceń. Pod jego deklarowaną miłością do Gotham kryje się najprostszy atawizm aparatczyka - ordynarny pęd do władzy. Od lat osiemdziesiątych Joker miał władzę, z roku na rok coraz większą. Jako lokalny działacz PZPR, nadrabiający inteligencję sumiennością, jako uważny olsztyński cenzor, jako radny nowej lewicy, jako nagle rozkochany w katolicyzmie prezydent - oto Heath Ledger, jedyny na jakiego nas stać. Okazuje się, że rację miała Hannah Arendt ze swoją "banalnością zła", i okazuje się również, że nie istnieje coś takiego jak granica etycznego obciachu.
Całe dotychczasowe życie przeżyłem w mieście, którym on - Joker - rządził. Zmieniały się ustroje, upadały rządy, przewracały się światy, a Joker zawsze rozdawał karty. Myślę, że dla takich jak on wszystko poza rządzeniem jest klęską. Smutne, chore, nieuleczalne. Bo za fasadą władzy, za frazesem obietnic, za opuchlizną idei kryje się pustka. Totalne, kompletne nic, poszukujące straceńczo uzasadnienia dla swego istnienia.

czwartek, 20 listopada 2014

Totart in memoriam - na smutę olsztyńską

W roku 2004, przebywając w Krakowie na stypendium Willi Decjusza i Instytutu Książki, poznałem Lopeza Mausere alias Wojciecha Stamma. Przyjechał popracować nad swoją "Czarną Matką" - powieścią, która cztery lata później ukazała się w W.A.B. Byłem oczarowany jego językową dezynwolturą, dadaistyczną i surrealistyczną grą skojarzeń, mieszczącą w sobie tyleż samo wyśrubowanej głupoty, co i intelektualnej śruby. Mistrz purnonsensu. Rok później Lopez oprowadzał mnie wraz z kilkoma innymi "zapowiadającymi się" po berlińskich "tachelesach" oraz pokazywał tryumf Klubu Polskich Nieudaczników. Rzecz jasna wcześniej zasłynął w grupie "Zlali mi się do środka", a wcześniej związany był z gdańskim Totartem. 
No, właśnie: na zgagę i smutę amnezyjną, na sromotę i pornoetykę powyborczą Olsztyna wyłącznie Totart. To jedyne możliwe antidotum na demokratyczny głos ludu. Najnowszy Duży Format publikuje obszerny tekst Bożeny Aksamit poświęcony rewolcie artystycznej Sajnóga i spółki. Wynotowuję puenty, bon moty i hasła, by poczuć się lepiej:
"Dajcie nam Barabasza!"
"Ludzie pili, wyjeżdżali, wariowali, ten i ów się powiesił. Zewsząd wiało potrzebą terapii."
"Miasto - masa - masarnia"
"Europo, otrząśnij się, stara ździro, to powiedział Juras babie obszczanej, co leżała w grobie, i tłukąc gnidy pod skundloną pachą, fakt ten zgoła nieinterpretowalny głosiła konserwacją części swoich przemyślnie uznanych za cenne."
"Czymże jest ból istnienia wobec swędzenia..."
"Najpierw sracze - potem dacze"
I na koniec taki smaczek Sajnóga z pisma "Metafizyka społeczna": 
"Kultura wysoka, plebejska, popowa, alternatywna, komputerowa - wszystko to jedna wielosegmentowa glizda - i na szmelc - bo się już tak wzajemnie sparaliżowało, zaparło, że nic, tylko smród pełga i konkretny widok przesłania."
Genialnie aktualne. Totartowcy musieli mieć na myśli Olsztyn Anno Domini 2014.

sobota, 8 listopada 2014

Jezioro jako źródło cierpień - Polityka, "Portrety miast"

Od kilku miesięcy tygodnik Polityka prowadzi cykl "Portrety miast" poświęcony najważniejszym, najciekawszym, najbardziej reprezentatywnym dla regionalnego zróżnicowania miejscom w kraju. Powód? Dwadzieścia pięć lat wolności.
Najnowszy numer przynosi charakterystykę Olsztyna i mój tekst "Jezioro jako źródło cierpień", obok tekstów Joanny Sawickiej, Piotra Sarzyńskiego i Marcina Kołodziejczyka.
Oto fragment:
Miasto przestało samodzielnie myśleć i wierzyć we własną opowieść. Zapragnęło być nieodróżnialne od innych miast, zniknąć w kulturowej uniformizacji. Jego „obywatelski” charakter objawia się w chwilach, gdy trzeba rozstrzygnąć: ścieżkę rowerową poprowadzić lewą, czy może prawą stroną ulicy? (...) Niechaj nie zmyli czytelnika ton mojej trąby z nutą parzącej skargi i defetyzmu. Wedle najróżniejszych badań, zdecydowana większość olsztyniaków pragnie takiego właśnie miasta – urbanistycznego bibelotu. Ani dużego, ani małego. Nie grzeszącego metropolitalnym rozmachem, choć też, bez przesady, nie aż tak znowu prowincjonalnego. Zielonego, owszem, wysadzanego drzewami, jednak dla betonowej przeciwwagi – wyłożonego polbrukiem i świeżym asfaltem szerokich arterii, by toczyły się wygodnie auta z podmiejskich domków do centrum. Bo dzisiaj tylko biedota mieszka w mieście. Przestrzeń miasta stała się przestrzenią przejezdną, obstalowaną barierkami i dźwiękoszczelnym dominem ekranów. Dla turystów też jest przestrzenią przejezdną, widzianą zazwyczaj z okien pociągów i samochodów, pędzących dalej na wschód, ku Krainie Tysiąca Jezior. Tym, którzy zdecydują się na turystyczne eksploracje i nie zlękną się potwora zwanego dworcem, oferuje dwie gargantuiczne galerie handlowe oraz urokliwą starówkę wraz ze średniowiecznym zamkiem. W zamku żył i penetrował niebo Kopernik, przy okazji wymyślając metodę smarowania chleba masłem.
Olsztyn upodobania się do zachodnich miasteczek, jest niczym budowla z klocków lego, która idealnie imituje domy, ulice i place. Zmierza do estetycznej wydmuszki, odmierzanej plastikiem, szkłem i żelbetonem. Kultura uległa gettyzacji, pozamykana bądź w etatystycznych twierdzach, dotowanych przez samorząd i państwo, bądź też w coraz bardziej profesjonalnych pozarządowych organizacjach. Czyli spokój, porządek, stabilizacja. Znikąd nieprzewidzianej anarchii, artystycznego performensu, aby na ten porządek choć trochę się zamachnąć. Pięknieje z dnia na dzień Olsztyn, goni za swoim ideałem: zdjęciem z promocyjnego folderu.
Niniejszy tekst ukazał się w najnowszym Niezbędniku Inteligenta POLITYKI pt. „Miasta i ludzie” – do nabycia w dobrych punktach sprzedaży prasy i na www.sklep.polityka.pl

poniedziałek, 3 listopada 2014

Złodzieje języków - Alicja Bykowska-Salczyńska

Poezja niezwykle skupiona. Na detalu, drobinie egzystencji, indywidualnym doświadczeniu poza zgiełkiem wielkich wyrazów lub "barbarzyńskich" umizgów wobec popkultury. Poezja o doskonale brzmiącej frazie - rzadko spotykanej dzisiaj, gdy ekspresja "ja" demoluje poczucie formy. Wreszcie poezja, która zawsze "stoi po stronie przegranych".
Poezja Alicji Bykowskiej-Salczyńska wpędza mnie w kompleksy wyczuciem języka, zadziwiającą i zawstydzającą miarą tego, co dobre i tego, co złe. Wbrew cynicznym i sofistycznym pozorom poezja potrafi uchwycić tę miarę.
Zapraszam serdecznie na włam drugi cyklu "Złodzieje języków" - 10 listopada (poniedziałek), o godzinie 18.00, na Scenie Margines Teatru Jaracza w Olsztynie. Poetka, wraz ze studentami Studium Aktorskiego, zaprezentuje "Śpiewniczek Maniusi 1911".





















Alicja Bykowska-Salczyńska o "Śpiewniczku":
„Śpiewniczek Maniusi 1911” to opowieść o złodziejkach języków. Jedna ze „złodziejek” jest Polką o imieniu Mania; w 1911 roku zapisała w swoim „Śpiewniczku” pierwszą z piosenek, drugą – kobieta nieznanego imienia pisząca po niemiecku w tym samym zielonym kajeciku, który został odnaleziony wśród rupieci na targowisku przy ulicy Grunwaldzkiej w Olsztynie, dokąd przywieziono go „gdzieś spod Mławy czy Lubawy”.
          Żadna z kobiet nie zapisała ani jednego słowa własnego. Nakradły i napożyczały obie cudzych języków i poprzez nie próbowały wyrazić siebie. W językach arii operowych, ballad, pieśni patriotycznych i miłosnych zawiera się historia XX i początku XXI wieku i nieodgadniona tajemnica spotkania autorek śpiewniczka, które nie miały ani własnego, ani wspólnego języka. Ich wspólne przebywanie na kartkach śpiewnika zostanie poddane próbie rekonstrukcji w formie dochodzenia kryminalnego z elementami uniwersyteckiego wykładu, w zderzeniu z językami współczesności: dykcją popnauki, popkultury, Internetu oraz językiem „młodzieży młodszej”.