wtorek, 3 marca 2015

Wojna ma gacie. Męskie. W rozmiarze XL

źródło: www.teatr.olsztyn.pl
"Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz na Scenie Margines olsztyńskiego Teatru Jaracza - już po premierze spektaklu, którego przygotowania obserwowałem z bliska. Mój obiektywizm należy więc brać w nawias. 
Jak w książce, tak i na scenie sprawą rozstrzygającą, fundamentalną jest język, rozpisany na głosy kobiecych biografii. Tu ani suspensu, ani pawich piór w tyłku, ani bezpiecznych znaków, które by sygnalizowały: spokojnie, usiądź wygodnie, jesteśmy przecież w teatrze, w stosownym, symulującym i stymulującym realność decorum (ktoś, kto spodziewa się czastuszek i radzieckiej pepeszy będzie niepocieszony).
A więc-bęc język, ponoć ten, od którego wszystko bierze początek. Trochę męski, trochę lacanowski, trochę freudowski, wynurzający się z "dziewczęcych" onieśmieleń, akademijnych, poprawnych formuł, przybierający poczciwe brzmienie babskich pogwarek. Kobieta pierwsza chce świat odmieniać przez wszystkie żeńskie przypadki, kobieta druga gorliwie odtwarza matrycę ideologicznej narracji, trzecia dryfuje z nurtem leniwej nostalgii, czwarta upaja się własną, po wielekroć opowiadaną powiastką. Jesteśmy w dobrze znanym i po wielekroć opowiedzianym świecie. Ot, duperele wojenne: miłość i wojna, strach i odwaga, ojczyzna i wróg, chodzący pod rękę.
Jednym słowem: babskie gadanie, szczebiot kamuflowany i kamuflujący. Z wolna jednak, słowo po słowie właśnie to gadanie, ten język zaczyna zdradzać kobiety. Przekracza granicę bezpiecznej, oswojonej historii, przedrzeźnia sam siebie - mister Hyde zdejmuje maskę doktora Jekylla. Nostalgiczne wspomnienie zmienia się w spotworniałą retorsję wewnętrzną, ideologiczne poprawna laurka odsłania kneblowaną dotychczas traumę, a bezpieczna anegdotyczność "zdawania relacji" okazuje się niczym więcej niż tylko propagandową wydmuszką, w środku której tłucze się ból, a opowieść wojenna jest wciąż bezsłownym, paraliżującym panoptykonem. I przestaje być miło, babskie bajanie przepoczwarza się w przejmującą modlitwę krzywdy, poniżenia, nieobecności. Przepoczwarza się w organiczny spazm, fizycznie, fizjologicznie wręcz odczuwany skowyt. 
"Co nie nazwane, zmierza do nieistnienia" - napisał kiedyś Miłosz, o czym doskonale wiedzieli i wiedzą strażnicy wielkich, fallicznych narracji. Kobiety w "Wojnie" próbują odzyskać swój głos. Mówić, mówić, mówić - mówieniem rozdrapywać i zabliźniać ranę, ale przede wszystkim upominać się o nieprzezroczystość własnego losu. Bohaterki "Wojny" odrabiają lekcję, której nikt im nie zadał.
Idąc tropem Aleksijewicz, reżyser spektaklu Krzysztof Popiołek odwraca wektory, przesuwa akcenty, prowokacyjnie ustawia widza w niezręcznej pozycji podglądacza. Bo to, co "polityczne" okazuje się po raz kolejny koszmarnie prywatne, historia to suma wykluczeń i upokorzeń, patriotyczna opowieść bieleje jak kość i staje w gardle, a przezroczystość ludzkiego (kobiecego?) losu jest obezwładniająca... 
Myślę, że kobiety, szczególnie "kobiety wojenne" są dwujęzyczne. Ich pierwszym językiem jest mowa zewnętrzna, tworzona według patriarchalnych gramatyk i składni, gdzie aluzja, kontekst, eufemizm określają poziom szczerości i prawdy. Drugi to mowa wewnętrzna, wytrącana ze stanu afazji, oprotestowująca symbolikę uświęconych tradycją i historią znaczeń. Mowa, którą dopiero poznajemy, mowa, której alfabet dopiero się tworzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam, to jest miejsce na wyrażenie Twojej opinii. (Drobna uwaga: hejting, trolling obrażający język i ludzi nie będzie publikowany.)