piątek, 4 września 2015

Pangea

Brzmi jak bajka, ale ponoć układa się w naukową prawidłowość: badacze Ziemi są bliscy pewności, że co 300-500 milionów lat kontynenty przytulają się do siebie, tworząc superkontynent, oblany zewsząd oceaniczną wodą. To Pangea - jeden świat, jedna ziemia, gdzie Rosja graniczy z Kanadą, Stany Zjednoczone z Algierią, a Brazylia z Kongo. Suchą stopą można przejść z Indii, przez Antarktykę, ku osamotnionej - wedle klasycznych map - Australii. Stąd wystarczy rzucić beretem, by znaleźć się w Tybecie, niedaleko  Arabii Saudyjskiej. Można iść, biec, jechać dalej ku granicom Turcji, zahaczając o Austrię i trafić do Iranu. Gdzieś w tym geologicznym kotle znajduje się pawio-papuzi racuch zwany Polską. Pangea - senny koszmar politycznych strategów, kapłanów historyzmu i etnicznych językoznawców władzy. Pięknie, nieprawdaż?
Mądrość Ziemi, jej tektonicznych dryfów, objawia się dość oszczędnie, raczej nie dane nam będzie doświadczyć łaski zespolenia. Gdyby objawiała się częściej, wywoływałaby utopijny chaos na mapie politycznych determinantów, przekleństw i pieśni o potędze. 500 milionów lat, a nawet 300 to zbyt wiele czasu, by powstrzymać wegetację lęków, egoizmów i wojen.
Przywołuję naukową prawidłowość z banalnie przejmujących powodów: na naszych oczach Południe chce być Północą, Wschód prze na Zachód. Południe ze Wschodem rekompensują sobie w skali mikro i makro kolonialne poniżenie, komunistyczną eugenikę, totalitarne sny i ściemę zwaną globalną wioską. Wprawdzie granice trwają, ale nasila się bezprecedensowa wędrówka ludów - w górę poszły ceny wioseł, łodzi, pontonów, miejsca leżąco-lewitujące w busach obłożone są rezerwacją, w kontenerach ciężarówek parzą się ludzkie ciała, a Morze Śródziemne wyrzuca na brzeg dziecięce syrenki.
I po raz kolejny "mój kraj"/"ten kraj" odsłania spotworniałą twarz: ksenofobiczną, egoistyczną, stężałą w partykularnych, tchórzliwych lękach. Radykalizuje się liberalny dyskurs i splata z nacjonalistycznym cynizmem o polskiej racji stanu. "Inność" ulega hiperbolizacji tak wielkiej, że niewiele ją dzieli od uprzedmiotowienia - to stary, opresyjny mechanizm, gdy człowieka zastępuje abstrakcja.
"Mój kraj"/"ten kraj" ma krótką pamięć. Zasłania się własną biedą, widząc w niej poręczną wymówkę przed poświęceniami, które przekraczają pojęcie państwa, rasy, języka, religii. Obśmiewany jeszcze dwa, trzy tygodnie temu parawaning nad bałtyckimi plażami odsłonił nasz wsobny, gettyzujący mental - parawaning z drutu kolczastego. 
Oczywiście, spece od realpolitik twierdzą, że łatwo jest uprawiać humanistyczną, naiwną retorykę, podczas gdy należy stąpać twardo po ziemi. Ale co w zamian? Uciekinierzy z biednego świata mają zdechnąć pod naszymi drzwiami?
Już zdychają. Zdychają i psują nam poranną kawę niusowymi fotkami. To nieładnie z ich strony. Niech wracają, skąd przyszli. Niech wypierdalają. My Monte Cassino, my Westerplatte, my Powstanie Warszawskie, my Solidarność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam, to jest miejsce na wyrażenie Twojej opinii. (Drobna uwaga: hejting, trolling obrażający język i ludzi nie będzie publikowany.)