sobota, 11 lipca 2015

Otwarty regionalizm - milczący lament i wstyd

"Borussia" organizuje w dniach 17-19 lipca III Forum Otwartego Regionalizmu, biorąc tym razem pod lupę transformacje kulturowe i społeczne Peerelu - lata 1945-1989. Doproszony do panelu z Anną Janko i Ingą Iwasiów (moderatorem będzie profesor Sławomir Buryła), mam - z grubsza rzecz biorąc - określić rodzinną i plemienną pamięć o roku 1945...
Ta pamięć jest milczeniem pamięci. Jej depozytariuszką była moja babka. O czasie powojennym, jak i całej repatrianckiej zawierusze nigdy nie zająknęła się ani słowem. O tym się nie mówiło przy rodzinnym stole. Temat tabu. Od czasu do czasu, półgębkiem babka mitologizowała swoje jedyne miejsce na świecie - Litwę, Troki, Siedorance, hiperbolizując, idealizując, konfabulując i zarazem spluwając przez ramię. To od niej dowiedziałem, że w Wilii pływały szczupaki wielkości wieloryba. Warmia pozostała dla niej ziemią jałową, egzystencjalnym dryfem, hotelowym przeczekaniem do śmierci. Nigdy nie mówiła o Polsce, jednocześnie i mnie zaszczepiając do tego słowa stosunek wtórny, mglisty, nieokreślony. Teraźniejszość wywoływała w niej wyłącznie irytację. Zawsze wolała Niemca od Ruska, wobec Ukraińców była nieufna, o Żydach nigdy nie powiedziała ani dobrego, ani złego słowa, jakby nie istnieli. Dziadek zapił się na śmierć w latach pięćdziesiątych, po nim na śmierć zapiło się jego trzech synów na ganku wioskowego geesu. Koniec sagi w linii męskiej. Fanfary prowincjonalnego fatum!
Myśląc o swojej tożsamości, staję się małym chłopcem, który gładząc nerwowo starte kolano, przeciąga palcem po wielkim strupie i przedłuża chwilę, by oderwać kawałek czarnej, zakrzepłej, gruzłowatej krwi. Ale nie ma w tym ekscytacji oddzielania ciała obcego. Wprost przeciwnie. Mięso. Niepokoi mnie "Róża" Smarzowskiego, niepokoi mnie "1945" Grzebałkowskiej, niepokoi mnie "Z krainy Nod" Kruka, niepokoi mnie rodzinna cisza, bliska amnezji, bo chyba oszczędzono mi pamięci zdarzeń, których mógłbym sobie nie...
Może babka milczała, by oszczędzić mi plemiennego lamentu i wstydu. Bo zanim zacząłem się uczyć angielskiego z tekstów ulubionych kapel, zanim dopadł mnie obowiązkowy rosyjski w szkole średniej, poznałem znaczenie słów pisanych (a jakże!) gotykiem: "zucker", "pfeffer", "salz", "mehl". Ceramiczne pojemniki w kremowym kolorze przez wiele lat stały w środkowej półce kuchennego kredensu. Ot, taka to moja "borussiańska" opowieść. Banalna i powtarzalna w wielu warmińsko-mazursko-repartianckich rodzinach. Z tego nie nie powstanie żadna powieść. Bo nie dorosłem, bo nie dojrzałem, chociażby do takich opowieści, jakie opowiadała Joanna Wilengowska  z czasów pierwszego "Portretu".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam, to jest miejsce na wyrażenie Twojej opinii. (Drobna uwaga: hejting, trolling obrażający język i ludzi nie będzie publikowany.)